Rozdział IV – Pierwsze wrażenia po przybyciu na filipińską ziemię

Widok na Manilę z okna samolotu jest imponujący, całkowicie inny od polskich miast: woda, słońce ;-), ogromna powierzchnia miasta (bądź co bądź mieszka tu 11 mln ludzi, a z pobliskimi obszarami podmiejskimi 25 mln), mnóstwo wysokich budynków i bardzo duże zagęszczenie wszystkiego.

 

Poniżej parę fotek, specjalnie nieprzycinanych, z okna samolotu. Wyraźnie rzuca się w oczy „bogata” strefa centralna i „biedna” na obrzeżach – to też w Polsce jest niespotykane.


 

Ale zanim o Manili samej, parę ciekawych danych statystycznych.

Filipiny składają się z przeszło 7.000 wysp!

mapa-manila

Stolica – Manila, położona jest na na największej i najbardziej wysuniętej na północ wyspie – LUZON. 

populacjaPopulacja Filipin, wg najnowszego raportu http://worldpopulationreview.com/ wynosi 98.734.798! W samym rejonie Manili mieszka zatem 1/4 całej ludności Filipin! Ten fakt znajduje odzwierciedlenie w tym, że życie w Manili, wierzcie mi, kręci się 24 godziny na dobę i nie zmienia się w zależności od pory dnia czy nocy! Filipińczycy pracują na 3 zmiany i o każdej porze można dosłownie wszystko załatwić, jest tylko różnica w temperaturze i natężeniu słońca lub księżyca.

Co ciekawe od 1950 r., kiedy Filipińczyków było zaledwie 18 mln, populacja wzrastała w każdym 10-cio leciu od ok. 20 do ok. 40%! Tym sposobem jest ich już w tej chwili prawie 100 mln. Prognozy pokazują, że do 2100 r. naród filipiński powiększy się do 440 mln ludzi.

 


 

Wracając do podróży….. 😉

Manila przywitała nas gorącym i pełnym spalin powietrzem. Dokładnie tak, jak opisano w przewodniku. Co innego jednak bardziej rzuciło mi się w oczy, a mianowicie ludzie: spokojni, uśmiechnięci i kolorowi. Zupełnie jak latynosi – pomyślałam. Chyba jednak musi być dużo prawdy w tym, co czytałam, że Filipińczycy różnią się od pozostałych nacji azjatyckich, a to dlatego, że były w ostatnich stuleciach podbijani i przez Hiszpanów i przez Amerykanów, z niewielką tylko domieszką Chińczyków.

Co więcej, kiedy pytałam o cokolwiek, np. gdzie znajdę autobusy do centrum miasta, wszyscy stojący w pobliżu i słyszący, że pytam o drogę, chcieli pomóc i włączali się żywo do dyskusji.

Tak – pomyślałam – skoro tak to się zaczyna, to tu może być całkiem sympatycznie;-) zupełniej jak w Ameryce Południowej!

 

Pierwszy dzień, a właściwie wieczór pokazał, że się nie myliłam.

Ułatwieniem był również język. Urzędowe języki w tym kraju to filipiński (oparty na języku tagalog) i angielski. Filipiński był dla mnie mieszanką słów, które nie wiedziałam skąd pochodzą oraz angielskiego i hiszpańskiego, a w związku z tym, co któreś słowo można było zrozumieć. Natomiast jeśli nawet któryś z Filipińczyków nie mówił zbyt dobrze w języku angielskim (co zdarzało się często, szczególnie poza dużymi miastami) to na pewno dość dobrze go rozumiał. Z porozumiewaniem się nie było zatem żadnego problemu jeśli ktoś posługiwał się językiem angielskim.

Wymieniliśmy w kantorze 50 dolarów, po kursie 43 peso za dolara i poszliśmy szukać autobusu, w stronę na przystanek „Cubao” – tam był nasz cel na pierwszą noc. Przystanek znajdował się ok. 200 m od wyjścia z lotniska. Tu też ciekawostka – w Manili są 3 lotniska, trzeba zatem uważać, szczególnie przy odlotach, żeby przybyć na dobre lotnisko 😉

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERACzekaliśmy na autobus może 10 min. Autobus do złudzenia przypominał mi autobusy dalekobieżne z Ameryki Południowej, było w nim wesoło, zimno od włączonej na full klimatyzacji i głośno. Różnica polegała na tym, że hałas pochodził z włączonego telewizora, który przestrajał się na każdej dziurze i zakręcie.

Niestety informacje płynące z telewizora dotyczyły katastrofy dotyczącej wielkiego huraganu sprzed tygodnia. Wygląd jak niżej, zapach, dźwięk i telepanie musicie wyobrazić sobie sami 😉 W autobusie kupiliśmy bardzo tanie, jak na odległość którą pokonaliśmy, bilety – po 40 peso na głowę (czyli jakieś 3 zł od osoby), a jechaliśmy jak sądzę z 2 godziny.

 

Liliane mieszkała całkiem po drugiej stronie Manili, w porównaniu do położenia lotniska. O Lillianie i skąd się wzięła, pisałam Wam w Rozdziale II.

mapa

Dzięki tej wieczornej jeździe przez całe miasto mogliśmy się jednak przyjrzeć życiu ulicznemu Manili. Kiedy tak jechaliśmy od razu skojarzyło mi się to miasto, wypisz wymaluj, z Caracas w Wenezueli. Zapach spalin w powietrzu, pełno samochodów i autobusów oraz innych pojazdów typu jeepneys (dżipnej) – mniejsze autobusy kolorowe i oświetlone lampkami rodem z krajów latynoskich i trycykle, czyli rowery, do których przyczepione były małe wózki do przewozu 2, 3 osób. Na ulicach było pełno ludzi, mimo późnej pory, a ulice były całkowicie zatłoczone wszelkiego rodzaju pojazdami kołowymi, dlatego m.in. nasza podróż trwała tak długo.

Przy każdej z głównych ulic stały stragany z jedzeniem, piciem, ubraniami, zabawkami i wszystkimi innymi rzeczami. Tak, pod tym względem wszystko było podobnie jak w krajach latynoskich.

Co jakiś czas, kiedy autobus stał w korku, wskakiwali do niego sprzedawcy wszystkiego, a to orzeszków, a to chipsów, a to innych niezbyt zdrowych rzeczy do jedzenia.

Weszła też raz kobieta, która najpierw rozdała wszystkim małe koperty, a potem coś bardzo szybko i głośno mówiła. Spytałam, siedzącej obok kobiety, na co te koperty, a ta wytłumaczyła mi, że zbiera się datki. Pytam – na ludzi, ofiary huraganu, tak? Nie – odpowiedziała – na prywatne potrzeby tej pani i uśmiechnęła się do mnie znacząco. Pani głośno i szybko mówiąca pozbierała koperty i wyszła z autobusu.

W czasie drogi wszedł też pan, który najpierw skrupulatnie sprawdził czy wszyscy nabyli bilety, a potem to wszystko opisał w swoim kajeciku i….. wysiadł.

Po jakimś czasie autobus zaczął się coraz bardziej wypełniać ludźmi, a siadający koło nas byli coraz bardziej nami zainteresowani. W końcu jeden nie wytrzymał i zapytał K. skąd jesteśmy. Tak rozwinęła się sympatyczna rozmowa złożona z kilku, typowych kolejnych pytań. W takiej rozgadanej atmosferze w końcu, po przeszło 2 godzinach, dojechaliśmy do miejsca naszej wysiadki. Uprzejmy pan sprzedający bilety poinformował nas , że to już – zawsze mogliśmy liczyć na ich pomoc.

To już tak jest, w każdym kraju,  w takich sytuacja, kiedy jesteś jedynym turystom używającym lokalnych środków transportu, jesteś zapamiętywany. Każdy pyta dokąd jedziesz i pomaga wskazując miejsce wysiadki i kierunku, w którym powinno się iść dalej.

Pożegnaliśmy się z nowopoznanymi tubylcami i wysieliśmy z zimnego autobusu wprost do sauny z dużą domieszką spalin, moczu i innych nieprzyjemnych zapachów. Witaj Manilo!!

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

 

Jadąc autobusem doszłam do jeszcze jednego spostrzeżenia – Manila to miasto łączące w sobie bogactwo ze skrajną biedą. Na ulicach widać było pnące się do nieba nowe budynki mieszkalne z apartamentami, biurowce i centra handlowe z najdroższymi markami świata, a tuż obok mnóstwo ludzi stojących przy swoich kramikach ze skarpetkami, kukurydzą i klejem z zapałkami albo…… leżących na kartonach i układających się do snu. Całkowita skrajność. Trochę przygnębiająca rzeczywistość.

 

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERAZatrzymaliśmy taksówkę, żeby dojechać do domu Lilliany, to jeszcze jakiś 4-5 km z miejsca gdzie wysiedliśmy z autobusu, ale było nam trudno, szczególnie za pierwszym razem i to z bagażami, po dwudniowej podróży, dotrzeć do jej domu.

 

Taksówka kosztowała nas wynegocjowane 150 peso, czyli ok. 3,5 dolara, czyli jakieś 10 zł. Pułap zaczął się od 300 peso więc i tak nieźle jak na pierwszy dzień ;-).

 

 

Lilliana mieszkała w dzielnicy niskich domów. KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERAKONICA MINOLTA DIGITAL CAMERAOtworzyła nam pani strażniczka i jak się później okazało dom w całości należał do Liliany i jej rodziny, która jest raczej rodziną bogatą, jak na Filipiny. Prowadzą własną firmę produkującą ubrania i wszyscy członkowie pracują w biznesie rodzinnym.

Lilliana okazała się być przemiłą osobą, konkretną i otwartą na świat i ludzi.

Mieliśmy do dyspozycji własny pokój z łazienką, można powiedzieć, w osobnym mieszkaniu, które akurat było puste.

Resztę wieczoru spędziliśmy na rozmowie z Lillianą, wymianie doświadczeń z podróży oraz opowieści z cyklu ciekawostek filipińskich.

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERAKrzysiek, w między czasie, zdążył naprawić spłuczkę, wieszak na ręczniki oraz klimatyzator znajdujący się w naszym pokoju 😉 Prawdziwy Facet!!! On jest w takich sprawach niezastąpiony, a jaki potem dumny z siebie nikomu się nie chwali.

Przez resztę wieczoru przejrzeliśmy przewodnik poszukując kolejnego miejsca naszej na mapie Filipin, do którego będziemy zmierzać. Gdy się już zdecydowaliśmy wysłałam zapytanie do kolejnej osoby z couchsurging.org, tym razem z miasta Sagrada (północna część wyspy Luzon), u której chcieliśmy się zatrzymać w kolejnym etapie podróży. 

 


 

Mieliśmy przed sobą 2 dni w Manili i dwie noce w domu Lilliany. Zostaliśmy dłużej bo obiecałam jej już wcześniej, że pójdziemy razem na imprezę salsową, a to już jutro. Okazało się, że trafiliśmy na międzynarodowy festiwal salsowy. Liliana powiedziała, że klub jest w centrum Manili, a skoro impreza zaczyna się o 21.00 to musimy wyjść z domu ok. 19.00, żeby być na czas. Takie to są tu odległości i korki, nieznane rzeczywistości polskiej, a jakże podobne do chińskiej ;-). W końcu Manila to jedenastomilionowe miasto, gdzieś pośród mórz i oceanów.

Wcześniejszy wpis z cyklu Filipiny znajdziecie w Rozdziale III, pt. „Wyjazd w stronę słońca”.

Kolejny wpis: ROZDZIAŁ V.

Podoba Ci się? - Udostępnij :)
  • 18
  •  
  •  
  •  
  •  


Jeśli spodobał Ci się ten wpis - DODAJ się do Newslettera!

Powiązane tematy

1 komentarz

  1. Ważna wiadomość!

    Post użytkownika Magdagaskar.pl.

Napisz komentarz

Facebook

Get the Facebook Likebox Slider Pro for WordPress
Przeczytaj poprzedni wpis:
CHIŃCZYCY – ZAPRACOWANI I ZMĘCZENI ALE BARDZO PRZYJAŹNI

Chińczycy, Ci mieszkający w środkowych Chinach są bardzo zapracowani. Praca trwa 7 dni w tygodniu i każdy Chińczyk czymś się...

Zamknij