Rozdział III – Wyjazd i podróż w stronę słońca

Dziś kolejne dni związane z podróżą – sam wyjazd i co działo się w drodze ku słońcu ;-) Wpis długi, jak długa była droga dotarcia do celu – 36 godzin ;-)

 

 

 

 

Nadeszła niedziela wyjazdu i pakowanie – muszę zrobić osobny wpis nt. szybkie i sprawne pakowanie bagażu. Pakowanie i rozpakowywanie to dwie rzeczy towarzyszące wyjazdom, których na prawdę nie lubię. Staram się spakować niewiele do plecaka – w końcu muszę to potem nosić, czasami w bardzo ekstremalnych warunkach. Ja wymyśliłam sobie to tak, że ubrania zabieram tylko takie, do których nie jestem już szczególnie przywiązana lub dostałam je właśnie w tym celu – wjazdowym – od koleżanek i w miejscu, w którym akurat jestem w podróży po prostu je zostawiam. Zazwyczaj są to miejsca odległe i tubylcy bardzo się z tego cieszą! Ja się też cieszę bo plecak jest coraz lżejszy, a pod koniec wyjazdu mam w nim dużo miejsca na pamiątki i inne rzeczy, które po prostu chcę sobie przywieźć. Przy okazji mogę kogoś jakimś fajnym ciuchem uszczęśliwić.

Jak się później na lotnisku okazało mój bagaż główny nie przekroczył 10 kg. Przyznacie, że jak na przeszło miesięczny wyjazd to niezłe osiągnięcie, szczególnie, że – przypominam, jestem uosobieniem kobiety, która zawsze ma w plecaku przede wszystkim kosmetyki i to może potwierdzić każdy, kto kiedykolwiek ze mną podróżował. K. jak zwykle miał ogromny plecak (17 kg!). Uzasadnia to tym, że jest prawie 2 razy większy ode mnie he he. Ocenę pozostawiam Wam ;-)

W niedzielę miałam jeszcze parę spraw do załatwienia, odwiedziła nas nieoczekiwanie rodzina, nie zdążyłam zrobić w związku z tym żadnych kanapek, wrzuciłam tylko do plecaka podręcznego chleb krojony, paczkę szynki, paczkę sera i chleb kukurydziany. Zalecam Wam zabieranie jednak czegoś do jedzenia, szczególnie niskobudżetowcom, szczególnie gdy podróż ma trwać dłużej niż tylko jeden, dwugodzinny lot ;-)

Pogoda była w Polsce nieciekawa – zimno, około 6 st.C., szaro i mży. Nie lubię! Nie załączam zdjęcia bo po co, każdy wie jaki to smutny widok.

Mimo, że wyjazd był w całkowicie przeciwnym kierunku do mojego ulubionego (Ameryka Południowa) cieszyłam się, że wyjeżdżamy – nowe miejsca, nowi ludzie, nowe przygody. Jak zwykle nie mieliśmy żadnego planu podróży, jedynie przewodnik w plecaku i bilet na samolot.Zawsze uważałam, że plany nie mają większego sensu w podróży. Spotka się kogoś ciekawego na swojej drodze lub dojedzie się w szczególnie fajne miejsce zupełnie przypadkiem  – wtedy po prostu  się tam zostaje. Gdyby był plan ułożony, człowiek byłby zmuszony do jego realizacji. Byłby przy tym sfrustrowany albo z powodu niewykonania założonego planu wycieczki albo z powodu ciągłego pośpiechu żeby go realizować. My takiego problemu nie mamy nigdy. Chcemy zostać, zostajemy. Chcemy jechać dalej, jedziemy. Jedziemy na zachód – tak założyliśmy, ale nie ma tego dnia autobusu w tym kierunku – jedziemy tam, dokąd jedzie ostatni autobus ;-)

Nie, nie! Nie można powiedzieć, że planu nie ma ;-) Plan jest taki, że jesteśmy wolni i robimy to, co w danym momencie chcemy ;-) To też jest plan – uwierzcie!

Cieszyłam się, że wyjeżdżamy bo to obowiązkowy kawałek życia – tak uważam. Człowiek nabiera dystansu do świata, do życia, do problemów, zmienia się jego ocena dotychczasowych spraw i kłopotów, które przecież ma każdy. DLATEGO WYJEŻDŻAJCIE NAJCZĘŚCIEJ JAK MOŻECIE! To jeden z warunków koniecznych żeby być szczęśliwym człowiekiem ;-)

Etapy dotarcia do celu były takie:  

Poznań-Warszawa-Mediolan (Włochy) -Riyadh (Arabia) -Manila – 4 przesiadki.

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

 

 

 

 

 

 

 

 

Bagaże nadaliśmy, na wszelki wypadek, żeby się nie zgubiły, tylko do Mediolanu. Im dłuższy dystans i mało-europejskie linie wmieszane w podróż tym większe prawdopodobieństwo, że bagaż się zagubi. Pamiętajcie o tym jadąc w dalszą podróż!

I wtedy … uwierzycie??!! – czekając na lotnisku spotkaliśmy Wojtka. Wojtek leciał do Zurichu, do pracy – nieszczęsny hi hi, tak nam było przykro…. hi hi 😉 Rzadko się z nim widujemy, ale jak to mówią „świat jest mały” i to właśnie lotnisko okazało się być tym miejscem gdzie mieliśmy spotkać się kolejny raz. Długo nie rozmawialiśmy niestety bo za chwilę rozpoczęła się nasza odprawa.

W Mediolanie byliśmy przed 23.00, po szybkiej, 45 min., przesiadce w Warszawie. Kolejny samolot, do Riydah w Arabii był dopiero nazajutrz o godzinie 11.00. Mieliśmy więc sporo czasu. Wcześniej sprawdziłam co warto by zrobić w ciągu nocy, ale lotnisko „w” Mediolanie okazało się być „pod” Mediolanem, a konkretnie jakieś 60 km od miasta, wobec tego wypad nocny odpadał, przynajmniej tym razem. Mogłam jeszcze poszukać osoby, która by nas przenocowała z couchsurfing (o czym szerzej we wpisie dotyczącym informacji praktycznych), ale ostatecznie, po zeszłorocznych doświadczeniach z noclegiem w centrum Zurichu zrezygnowaliśmy z tego rozwiązania. Kiedy w zeszłym roku lecieliśmy na Kubę, przez Zurich nomen omen, sam tramwaj w dwie strony dla dwóch osób kosztował 24 euro. Drogi kraj, wysokie ceny. Uczulam Was na to miejsce pod względem kosztów ;-), bo z kolei gdy wracaliśmy z Kuby, wspaniały kubański rum musieliśmy nadać specjalną paczką ułożoną w luku bagażowym, co nas kosztowało więcej niż sam rum wrrrrr.

Na forach wyczytałam wcześniej, że można przespać się na samym lotnisku w Mediolanie oraz że dostępne są, w niewielkich ilościach, fotele z podnóżkami i pochylonymi do spania oparciami. Wobec tego, nie spiesząc się zupełnie, popierając ruch „slow life” odebraliśmy nasze bagaże i ruszyliśmy na poszukiwanie wspomnianych foteli nocnych. Było już późno i większość osób oczekujących na kolejne loty była już ułożona na wypatrzonych wcześniej miejscach. My, nasz cudownie wygodny fotel, znaleźliśmy na 2 piętrze lotniska terminalu pierwszego.

I wyglądał on tak:

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

W zasięgu była łazienka i można była dokonać swobodnie wieczornej i porannej toalety, co, jak możecie sobie wyobrazić, jest w podróży niezbędne. Fotele – i to są fakty – nie były wygodne, były twarde i niewymiarowe, ale w końcu zmęczenie robi swoje i jakoś, z przerwami, pospaliśmy do 7 rano. Ja w swoim lekkim zielonym śpiworze, K. pod kocem – prześcieradłem, który pozostał jeszcze po naszym wcześniejszym wyjeździe do Chin.

W tym miejscu muszę koniecznie dodać, że K. jak zwykle był przygotowany profesjonalnie. Powiązał nasze bagaże przed zaśnięciem, a nóż, na wszelki wypadek, miał przyczepiony do spodni.

Rano okazało się, że obok na fotelach śpi także para innych Polaków i, że także lecą do Manili. Jak zwykle, z promocji biletowej flipo.pl skorzystało więcej osób.


Po porannej toalecie kawa w pobliskim Mac’u. Zjedliśmy śniadanie jeszcze przywiezione z domu i byliśmy gotowi do dalszej podróży. Załatwiliśmy szybko ostatnie maile i przekierowania. Na lotnisku w Mediolanie można było bezpłatnie skorzystać z 15 minutowego netu.

Przejście przez odprawę i dojście do odpowiedniej bramki, zabrało nam, bez pośpiechu, około godziny. Wliczając w to, jak zwykle, pobyt w kremarni i perfumerii ;-) – ja zawsze muszę tam pójść, nakremować się i wypachnić substancjami, na które w codziennym życiu sobie nie pozwalam 😉 Żeńska część czytających na pewno mnie zrozumie ;-) K. też po pewnym czasie mnie zrozumiał. Sam w końcu skorzystał, chociaż potem żałował, że za mocno się wypachnił bo sam ze sobą nie bardzo mógł wytrzymać. Faceci!

Lecimy dalej! Jak widać pogoda w Mediolanie była typowo jesienno – zimowa, czyli buro i ponuro.

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERASamolot linii Arabii Saudyjskiej był dwa razy mniejszy od tego, który stał obok – linii Quatar Air. To zresztą zrozumiałe. Warunki w samolocie, hmm….. dobre, na poziomie linii ukraińskich, zdecydowanie gorsze niż Lufthasa, Air China czy Swiss Air. Ale o tym wiedziałam wcześniej, pisali o tym na forach i nie byłam szczególnie rozczarowana. Posiłki były smaczne.

No to lecimy, na wschód, do Arabów. Tam czeka nas 7-8 godzinny postój przed następnym, ostatnim już odcinkiem do Manili.


Na arabskim lotnisku było… zimno. Klimatyzatory działały całą parą – to te duże rury na zdjęciu niżej. Poza tym marmury, świecidełka i kilka kafejek oraz sala do modlitw dla mężczyzn – wszystko na jednej dużej sali lotniskowej, z której oczywiście nie wolno było wychodzić.

i00016

i00014

Był za to dwugodzinny, darmowy dostęp do internetu ale nie było kremarni i perfumerii ;-( – uwierzycie?!

Także drogie Panie, w Arabii skóry nie nawilżycie, wręcz przeciwnie wysuszy się z zimna ;-)

Kiedy chcieliśmy kupić coś do picia okazało się, że jest tu ustalony dziwny przelicznik monetarny, bo za tę samą ilość zamówionych rzeczy mogliśmy zapłacić albo 8 dolarów albo 10 euro. Zdecydowaliśmy się w tej sytuacji oczywistej na płatność w dolarach. Zamówienie już było realizowane gdy pan sprzedawca nam oznajmił, że przyjmuje tylko małe banknoty i ze studolarówki nam nie wyda. Domyślacie się, że drobnych nie mieliśmy. Wysłał nas w związku z tym do kantoru. Chcąc, nie chcą musieliśmy się zgodzić bo od 2-3 godzin nic nie piliśmy, a przed nami kolejne godziny oczekiwania. Niewielki kantor znajdował się po drugiej stronie tej ogromnej sali. Kiedy szliśmy wszyscy oglądali się za K., a konkretnie za jego podartymi na kolanach dżinsowymi spodniami. Często je nosi i ma kilka takich par. Jest z nich bardzo dumny i chętnie ludziom odpowiada, że to jego ulubione kiedy go o to pytają i wytykają palcami.

Mijaliśmy po drodze turystów, czekających jak my na odlot, arabskie kobiety opatulone w całości w długie suknie i chusty na głowie, do tego stopnia, że było im widać jedynie oczy. Mężczyźni w większości nosili białe długie suknie, zakończone przy szyi i rękawach jak europejska koszula. Niektórzy mieli dodatkowo na głowie chustę, z charakterystyczną okrągłą przepaską, która przytrzymywała chustę na głowie.

i00015

i00013

Pan siedzący w kantorze dokładnie tak był ubrany. Okazał się być bardzo sympatyczny i zainteresowany skąd jesteśmy oraz dokąd jedziemy. Po krótkiej i miłej rozmowie rozmienił nasze sto dolarów na drobne i mogliśmy w końcu kupić sobie coś ciepłego do picia. Ja zamówiłam, jak zwykle kiedy jest zimno, duże kakao.

Usiedliśmy przy jednym z wolnych stolików nieopodal wielkiego okna z widokiem na arabskie lotnisko. Niestety, było już ciemno i niewiele było widać. Dokończyliśmy resztę jedzenia przywiezionego jeszcze z Polski i zabraliśmy się za studiowanie przewodnika. Nie wiele nam już czasu zostało do przybycia na Filipiny. Przeszukałam cały plecak w poszukiwaniu długopisu i… nic. Tym razem nie wzięłam ani jednego. K. zdecydował, że idzie poszukać jakiegoś pisadła. Kiedy go nie było, obok siadła, jak sądzę, rodzina arabska – mama, opatulona po szyję, tata ubrany zwyczajnie, jak Europejczyk i śliczna, pięcio, może sześcioletnia dziewczynka ubrana kolorowo, jak każde dziecko na świecie. Wszystko byłoby normalnie gdyby nie fakt, że kobieta jedząc nie zdejmowała chusty, którą miała na głowie, a która zasłaniała jej całą twarz i usta. Chcąc ugryźć odchylała lekko chustę od dołu i od dołu wkładała jedzenie. Wydawało mi się to całkiem niepraktyczne i pozbawione sensu, ale widocznie tak trzeba. Wrócił K…. ku mojemu zaskoczeniu z długopisem. Nie był to co prawda długopis Diora za 10 euro, który widziałam wcześniej na lotniskowej sklepowej wystawie, ale zwykły, najzwyczajniejszy w świecie długopis. K. znalazł go koło odprawy. Z długopisem zdecydowanie łatwiej przeglądać przewodnik, można zaznaczyć sobie od razu ciekawe miejsce, i nie trzeba potem drugi raz tego miejsca szukać.

Tym razem ja odeszłam na chwilę, a kiedy wróciłam K. siedział przy stole i śmiał się. Okazało się, że siedział tu obok, przed chwilą jeszcze, Arab, fajnie ubrany w te ich arabskie ciuszki i K. przyglądał się mu uważnie, nie zwracając uwagi na to, że Arab może być z tego powodu niezadowolony. Arab na to wszystko wstał, podszedł do K. i spytał go czy jest głodny. Przyznacie, że miły gest?! Faktycznie K. w tych swoich podartych spodniach, zmęczony i blady od długiej podróży mógł wyglądać na głodnego… he he.

K. dotknął mnie palcem. Myślałam, że jak zwykle się wygłupia. On na to, że nie możemy się trzymać za rękę, więc chociaż dotknie mnie palcem. Faktycznie, miał rację, tu, na terenie państwa arabskiego, nie można obnosić się ze swoją bliskością. I o tym pamiętajcie!


20131119_015Nadszedł w końcu oczekiwany moment otwarcia bramek do rękawa prowadzącego do samolotu. Wsiedliśmy do
ogromnej, dwupiętrowej maszyny.

 

 

 

 

 

 

 

20131119_008Odlecieliśmy…….. w stronę słońca ;-)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wcześniejszy wpis z cyklu Filipiny znajdziecie w Rozdziale II, pt. PRZYGOTOWANIA DO PODRÓŻY I PRZECIWNOŚCI LOSU W JEDNYM. ZE WSZYSTKIM JAK ZWYKLE MOŻNA SOBIE PORADZIĆ!.

Kolejny wpis: ROZDZIAŁ IV.

 

Podoba Ci się? - Udostępnij :)
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  


Jeśli spodobał Ci się ten wpis - DODAJ się do Newslettera!

Powiązane tematy

Komentarze

Napisz komentarz

Facebook

Get the Facebook Likebox Slider Pro for WordPress
Przeczytaj poprzedni wpis:
Rozdział II – Przygotowania do podróży i przeciwności losu w jednym. Ze wszystkim jak zwykle można sobie poradzić!

Zastanawiałam się jakie zdjęcie wrzucić na początek wpisu. Takie, które najbardziej kojarzyłyby mi się z Filipinami i ….. nie mogłam...

Zamknij