Rozdział II – Przygotowania do podróży i przeciwności losu w jednym. Ze wszystkim jak zwykle można sobie poradzić!

Zastanawiałam się jakie zdjęcie wrzucić na początek wpisu. Takie, które najbardziej kojarzyłyby mi się z Filipinami i ….. nie mogłam się zdecydować.

Strategią do pozbycia się tego niewielkiego problemu było wrzucenie czterech zdjęć ;-)

Filipiny to niezliczone ilości kolorów, woda, stare jeepney’e (za wikipedią: „dżipnej” to popularny środek komunikacji publicznej na Filipinach oraz symbol filipińskiej kultury; to rodzaj samochodu terenowego z wieloma dekoracjami i jaskrawymi kolorami; jeepneye powstały z przerobionych amerykańskich terenówek wojskowych pozostawionych na Filipinach po IIWŚ), plaże, łodzie na szczudłach i mnóstwo kokosów.

Skoro kierunek lotu był już nieodwołalny pozostało:

(1) zamówić przewodnik, 

(2) załatwić sobie choćby pierwszy nocleg w Manili, 

(3) wymienić pieniądze i

(4) ubezpieczyć się.

Pamiętać trzeba jeszcze o sprawie (5) – szczepienia obowiązkowe i przydatne (ale o tym w osobnym wpisie).

 

10475390_720911254640669_1241112440_n-269x300

Przewodnik Lonely Planet, który towarzyszy mi we wszystkich podróżach i zawsze się sprawdzał mój niezastąpiony K. zamówił na ebay’u (zrobię osobny wpis na temat przewodników – obiecuję!). I wiecie co się okazało?! Okazało się, że pomimo, że przyleci do nas z Londynu to i tak będzie taniej niż gdyby kupić go w Polsce gdziekolwiek, czy w necie czy w księgarni!

Trochę się martwiłam, bo do wylotu zostały 2 tygodnie, ale na szczęście dotarł na 4 dni przed wylotem ;-)

 

 

 

 

Nocleg w Manili, jak zwykle, załatwiłam przez couchsurfing.org, czyli stronę www skupiającą w sobie takich podobnych crazystrzeleńców i backpakerów (piszę o tym więcej na blogu winformacjach praktycznych„).

Krótko – zasada jest taka, że jeśli jesteś członkiem tej międzynarodowej społeczności, to wówczas gdziekolwiek jedziesz, a tam jest ktoś, kto również jest jej członkiem, możesz zamieszkać u niego na kilka dni, nie płacąc za to. Ludzie podróżują w ten sposób nie tylko dlatego, że jest po prostu taniej, ale również, a może przede wszystkim dlatego, że mogą w danym kraju zamieszkać w tradycyjnym domu, z rodziną z danego kraju, poznać tubylców i zobaczyć jak żyją. Tubylec zresztą wie więcej niż ty i może zabrać cię w różne ciekawe miejsca, do których za pewne byś nie dotarł samemu.  

Jakieś 2 tygodnie przed wyjazdem, przeszukałam online osoby w Manili, które na swoich profilach wskazały, że mogą aktualnie „przechować” u siebie podróżników i to w ilości więcej niż jednego. Wpisałam oczywiście przy wyszukiwaniu słowo – klucz czyli „salsa” ;-) licząc na to, że nawet na Filipinach znajdzie się ktoś, kto tak jak ja jest od niej uzależniony 😉 Wyszukiwarka wskazała 5 osób. Do wszystkich wysłałam wiadomości z zapytaniem czy możemy skorzystać z noclegu na jedną noc.

Nie planowałam zostać w Manili dłużej. Duże miasto, mnóstwo ludzi i zanieczyszczenia – nie lubię! Osobiście wolę miejsca ciche, gdzie czas płynie powoli i z dala od zgiełku.

Przez kilka kolejnych dni nikt się nie odezwał. Martwiłam się trochę, bo trudno znaleźć kogoś chętnego, na ostatnią chwilę, choć nie raz, już wcześniej mi się udawało. Zawsze pozostawała opcja jakiegoś taniego, sympatycznego hostelu.

Pierwsza odezwała się Lilliane. Dziewczyna w podobnym wieku , z profilu wynikało, że dużo podróżuje po świecie, biegle posługuje się angielskim, uczy się hiszpańskiego (to moje kolejna pasja i cel), a poza tym zaczęła tańczyć salsę i bardzo chciałaby się jej dobrze nauczyć. Idealnie – pomyślałam. Odpisałam szybko, że bardzo dziękuję, że na pewno będziemy i kiedy, poprosiłam o adres i „instrukcję” najlepszego sposobu dojazdu do jej domu. Lilliane odpisała nazajutrz podając wszystkie niezbędne informacje, powiedziała poza tym, że moglibyśmy zostać dłużej bo akurat w tym czasie odbywa się w Manili kongres salsowy, czyli taka duża, kilkudniowa impreza połączona z warsztatami które odbywają się w ciągu dnia, a wieczorami ludzie spotykają się i bawią w rytmach latynoskich do białego rana. Już wtedy zdecydowałam, że zostaniemy dłużej.

 

Bez-tytułu-1024x532Dla ciekawskich Lilliane prowadzi blog o podróżach właśnie: http://www.wanderlass.com/ – zapraszam Was również na jej profil facebookowy: https://www.facebook.com/wanderlass!

 

 

 

 

 

Pieniądze.

Wymieniłam złotówki na dolary – kurs wymiany (w 2013 r.) tej waluty na peso filipińskie był najlepszy. Pamiętajcie, że najlepsze rozwiązania mogą być różne w każdym kraju. Dla przykładu w Chinach (2012 r.), najbardziej opłacalne okazało się wypłacanie pieniędzy z bankomatów, a na Kubie (2012 r.) wymiana euro w banku. W Wenezueli (2010 r.) najkorzystniejsza jest wymiana dolarów, ale tylko na czarnym rynku od zaufanych osób po odpowiednim kursie całkowicie oderwanym od kursu państwowego.

walutomat

Na Filipiny zabrać trzeba było dolary. Pieniądze jak zwykle wymieniałam w kantorze internetowym: walutomat.pl. Sama korzystam z niego od lat, przetestowałam i zdecydowanie polecam. Szybko, sprawnie i po atrakcyjnym kursie. Kantory tradycyjne są zbyt drogie i… zajmują czas. Tymczasem w walutomacie założenie profilu zajmuje chwilę (lub dwie ;-)), ale już sama wymiana to dosłownie kilka minut.


Ubezpieczenie
.

Pamiętajcie koniecznie! To bardzo ważne! Każdy kto jest zdrowy kiedy wjeżdża nie bierze pod uwagę i nie myśli o tym, że coś złego i niespodziewanego może się przydarzyć. Szczególnie kiedy wyjeżdżacie poza Unię Europejską ubezpieczajcie się. Ja ubezpieczam się zawsze, wówczas ten problem nam z głowy. W razie wypadku – jestem ubzabezpieczona i mogę liczyć na pomoc. Nie zaprzątam sobie głowy obawami. Polecam i będę polecać Wam jedynie te produkty, z których sama korzystam. Sprawdzałam już wielokrotnie i za każdym razem bezkonkurencyjnie wypada ubezpieczenie online mBanku.

Klikając na link obok lub na prawym pasku na stronie możecie w łatwy sposób, bez wychodzenia z domu założyć konto (też polecam, też korzystam ;-)) i ubezpieczyć się! Pamiętajcie! To bardzo bardzo ważne!

Dla przykładu ubezpieczenie na Filipiny wraz z ochroną w Unii Europejskiej na 33 dni to koszt 242 zł ;-)

 

 

 


Wydawało się, że wszystko idzie zgodnie z planem. Tymczasem ……

Na tydzień przed odlotem wszystkie media dosłownie trąbiły o tajfunie, który przeszedł nad Filipinami. Nie oglądam zbyt wiele telewizji, a w szczególności wiadomości, które są za zwyczaj smutne, przygnębiające i zawiadamiają bardziej o złych zdarzeniach niż dobrych.

Spróbujcie sobie wyobrazić – telefony dosłownie się urywały. Dzwonili rodzice i znajomi. Media donosiły, że był to już 28 tajfun w tym roku, który przeszedł przez teren Filipin ale najsilniejszych z nich wszystkich. Rzeczywiście informacje i zdjęcia z tego kraju były przerażające. Ludzie stracili domy nad głową na bardzo dużym terenie, jak się później okazało jednych dwóch dość dużych wysp Samar i Leyte na wschodzie Filipin. Trudno. Nie będziemy mogli się tam zapuszczać, ale decyzja zapadła – jedziemy!

A Wy? Jaka byłaby Wasza decyzją? Sama jestem ciekawa ;-)

Kolejny wpis: ROZDZIAŁ III.

Podoba Ci się? - Udostępnij :)
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  


Jeśli spodobał Ci się ten wpis - DODAJ się do Newslettera!

Powiązane tematy

Komentarze

Napisz komentarz

Facebook

Get the Facebook Likebox Slider Pro for WordPress
Przeczytaj poprzedni wpis:
Rozdział I – Kiedy wiesz dokąd chcesz jechać a jednak jedziesz gdzie indziej ;-)

Zawsze byłam, jestem i będę fanką Ameryki Południowej i Karaibów. Byłam tam już kilka razy, a pomimo tego znów czekałam...

Zamknij